Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/197

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nic, jest mi tylko jakoś smutno i ciężko — odpowiedział Gucio — bo bo będę musiał wcześniej opuścić Wiesbaden niż się spodziewałem. Przyszedłem tu, odkradłszy chwilkę, aby z ostatnich korzystać...
— Ale pan nie pojedziesz! nie! chwytając go za ramię, z żywością zawołała Ewelina — ja pana nie puszczę, pan wiesz, jaka jestem despotyczna.
— A! pani, gdyby to było możliwem, byłbym z wdzięcznością posłusznym.
— Więc cóż nowego zaszło? Mów...
— Ojciec mój, niedoczekawszy się mojego powrotu, zniecierpliwił się zwłoką, posądził mnie, żem słabszy niż jestem w istocie... dziś przyjechał tu sam po mnie.
Po tych kilku słowach, dłuższe nastąpiło milczenie. Starża chodził wolno, spoglądając na Ewelinę i gryząc laskę, piękna pani pobiegła do okna, aby ukryć wrażenie... Augustyn siedział, jak przybity.
Nareszcie hrabia, który czuł, że jest zbytecznym, wziął za kapelusz.
— Przypominam sobie — rzekł — że na mnie Szafarzyński mój od pół godziny czeka, a w towarzystwie pani czas ubiegł niepostrzeżony...
Wychodzę na kwadrans i zaraz powracam.
— Ale wrócisz pan? wrócisz? — po dwakroć spytała Ewelina, odprowadzając go do drzwi.
— Natychmiast... bez pożegnania... — dodał Starża i wymknął się...
Ewelina była zarumieniona i niespokojna, czuła zbliżającą się chwilę stanowczą.