Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/198

Ta strona została uwierzytelniona.

Po wyjściu Starży, młody człowiek pozostał jeszcze, jak wkuty w krzesło przez chwilę, potem wstał i zbliżył się do Eweliny.
— Łaj mnie pani — rzekł — nie mam ani odwagi, ani mocy nad sobą... jestem nieszczęśliwy... Nigdym w życiu tyle nie cierpiał, jak dziś, gdy mi panią żegnać przychodzi... Może się pani rozśmiejesz z zuchwalca, ale ulitujesz się razem nad nim... Do nikogom się tak w życiu nie przywiązał... Wielkie to z mej strony szaleństwo, ale jakoś ze spokojniejszem sercem odjadę, gdy się do tego przyznam... pani...
Ewelina spojrzała nań, drżąc jak listek.
— Powiedz mi pan — rzekła — dlaczego to nazywasz i sądzisz zuchwalstwem?.. Czy tak masz mało wiary w prawdę wieku, iż się sądzisz czemś pośledniejszym od biednej kobiety, noszącej na sobie brzemię elegancyi i jakiegoś tam tytułu?
— Nie pani — odpowiedział młody człowiek — czuję, że ludzi równa umysł i serce... ale ani umysłem, ani sercem, nie czuję się godnym nawet was... uwielbiać...
Tyś wyższą istotą, a ja...
Powoli ujął jej rękę i pocałował w milczeniu.
— Tak — rzekł — potrzeba się rozstać i zapewne na zawsze... te chwile szczęśliwe drogo opłacić przyjdzie... Broniłem się uczuciu, nałogowi serca i... upadłem...
Ewelina odwróciła się ku niemu nagle, miała łzy w oczach...