— Guciu — krzyknęła z zapałem, porywając go za rękę — ja ciebie kocham! mówię to śmiało, głośno, bo moje uczucie święte jest i czyste...
— Ewelino! pani... — wołał uszczęśliwiony młody człowiek, klękając przed nią — pozwól mi stopy swe ucałować...
Biedna kobieta, zawstydzona wybuchem własnym, spuściła głowę na jego ramię i podała mu białe czoło.
Chwili tej uroczystej zabrakło słów, serca tylko biły głośno, nareszcie Augustyn wyrwał się jej, załamał ręce i głowę spuścił.
— O mój Boże! — zawołał — a jednak my niemożemy być szczęśliwi...
— A! nie bluźnij — odparła Ewelina poważnie — jakto? czy my już nimi nie jesteśmy? Rozumiem twe położenie... surowy ojciec, obowiązki synowskie stają nam na przeszkodzie — ja cię pewnie przeciwko niemu buntować nie będę. Ale cóż nam potrzeba więcej, jak kochać i wierzyć w siebie... Dlaczego nie mielibyśmy, ufając sercom swym, zdać spokojnie reszty losów na Opatrzność?...
Samo uczucie daje szczęście...
Zresztą — wiem, czuję to, że znajdziemy sposób przezwyciężenia ojca twego i wyjednania zezwolenia. Ja nie umiem kochać pół sercem i pół — ofiarą... Jeżeli on każe, jedź... bądź pewien, że spotkamy się wkrótce, że uczynię wszystko, co słaba kobieta zrobić może, gdy kocha... aby dowieść, że miłość jej jest szczera, wielka... że będzie trwała...
Gucio całował jej ręce.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/199
Ta strona została uwierzytelniona.