było wszędzie. Pomocnicy handlowi nie wyglądali na lwów i nie nosili lornetek, ale za to grzeczniejsi byli i niezmiernie sumienni.
Za szczęście sobie uważał początkujący taki kupczyk, jeśli go pan Moroz przyjął...
Stary, sam nie spuszczając się na nikogo, znaczniejszą część dnia spędzał na krześle w sklepie, doglądając swoję służbę, zajmując się sam większą częścią rachunków.
Klientela też domu tego była wielka i stała, a kto raz w nim brać zaczął, ten go już nie opuszczał.
Moroz pilnował mocno, ażeby w grzeczności i usłudze najuboższemu nie chybiono i najmniejszego nie lekceważono. Owszem, zdawał się szczególniejszą przywiązywać wagę do drobnych swoich odbiorców (wyraz nowy i zły, ale na lepszym nam zbywa) — do tych, co przychodzili z miedzianą monetą, a często i ze łzą w oku.
Naówczas, poznawszy po głosie, z postawy ukrywające się ubóstwo, szedł sam wydawać, czego żądano, i umiał razem z towarem wcisnąć, niepostrzeżoną, utajoną jałmużnę. Niekiedy pod pozorem jakimś pieniędzy nie wziął, lub sam proponował kredyt... oszczędzając miłość własną biedaków.
Obok sklepu, od dawnych lat zaprowadzone były dwa czy trzy pokoje, w których amatorowie mogli spokojnie wypić kieliszek czystego, zdrowego wina. Pan Stanisław nie lubił tej szynkowni, jak ją nazywał, ale święcie szanując co po ojcu odziedziczył, nie przestał jej utrzymywać.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/217
Ta strona została uwierzytelniona.