Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/22

Ta strona została uwierzytelniona.

wybrała jeden, rzuciła w koszyk florena, a kwiatki, powąchawszy i skrzywiwszy się, zostawiła na stoliku.
Jegomość w rękawiczkach był mocno dotknięty, że tak widocznie nudząc się, na niego nawet spojrzeć nie raczyła.
— Gdyby ten hotel nie był tak nielitościwie drogi, przeniósłbym się do niego, musi jadać u table d’hote. Możnaby zrobić znajomość...
Ale wszakże i nie mieszkając w hotelu, pójść tam można... — dodał zaraz po cichu.
To mówiąc, wpatrywał się wpatrywał, i na twarz jego wystąpił rumieniec, drgnęły znowu nerwy, oczy zaświeciły... ruszył się i pozostał w miejscu...
— Ale to Ewelinka! to Ewelinka! ale to ona... słowo honoru to ona!!
Nie — nie... ale tak...
Przecież śmiertelnym grzechem nie będzie, jeźli się ośmielę spytać... przypomnieć...
Wstał poprawiając włosy... ale onieśmielony przysiadł raz jeszcze. Naostatek wziął kapelusz, ułożył facyatę w jak najprzyjemniejszy sposób i z uśmiechem mdło-słodkim, jak orszada ciepła... podszedł.


Piękna pani postrzegła go dopiero, gdy o krok stał przed nią; podniosła oczki i poczęła mu się przypatrywać tak zimno, obojętnie, prawie pogardliwie, że nieszczęśliwy zaawanturowany stracił zupełnie odwagę.
— Czy nie mógłbym się pani przypomnieć? — rzekł z cicha po polsku jegomość.