Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/227

Ta strona została uwierzytelniona.

Odpowiedziano mu, że jakaś nieznajoma pani ze wsi je najęła.
W kilka dni potem, zjawił się skromny, ale wygodny ekwipaż, a kupiec dowiedział się, że nowa lokatorka przybyła. Obchodziła ona także dosyć ciekawą pannę Zuzannę... która pierwsza doszła, że to była młoda, bardzo piękna wdowa z prowincyi, która zimę miała w mieście przepędzić.
— Przyznam się — rzekł Moroz, gdy mu to oznajmiła przy obiedzie — że to nie jest dla nas miłe sąsiedztwo. Młoda wdowa! Wiemy, co to ma znaczyć, gdy zimę w mieście przepędza... Będzie dawać wieczory, bale, szumu i hałasu w ulicy dosyć, po nocach się trzeba pilnować, żeby gdzie jeszcze lokajstwo pijane ognia nie zapuściło... bo kobieta sama, pewnie tam ładu nie będzie.
Jakoż w parę dni potem, stary Moroz, stojąc we drzwiach sklepu, ujrzał, wychodzącą z sąsiedniej bramy, kobietę młodą, piękną, bardzo skromnie ubraną, która szła pieszo do kościoła z książką do nabożeństwa... Domyślił się, że to być musiała jego nowa sąsiadka... i ucieszył się, że ją tak znalazł skromną. Może wieczorów dawać nie będzie? — rzekł w duchu.
W parę godzin potem, taż sama piękna pani, powracając z miasta, zaszła do sklepu. Kupiec był na progu... spotkali się oko w oko... Uderzyła go nadzwyczajna piękność i ujmująca fizyognomia pani, która przyszła sama dowiedzieć się o potrzebne jej do domu zapasy i dosyć jakoś długo, troskliwie wypytywała pana Moroza...