— Owszem... owszem...
Uśmieszek igrał na ustach pięknej pani, małe, bialuchne ząbeczki świeciły w ustach, nieco szydersko otwartych...
— Zdaje mi się, że miałem to szczęście poznać panią w Górze... ale naówczas...
— Naówczas ja byłam prawie dzieckiem...
— Jestem Ferdynand Potomski...
Kobieta, jak się zdaje, z nazwiska tyle wiedziała, co przedtem... ale grzecznie wskazała krzesło przy sobie.
— Dawno tu pan już jesteś? — spytała.
— Od wczoraj dopiero...
— Ja trochę dawniej... ale jeszcze nie znam nikogo... Musi być naszego towarzystwa polskiego dosyć.
— Nie wiem pani... parę osób mi się przesunęło...
— Pan jesteś chory? — spytała.
— Ja... ja!
Jak tu się przyznać niepierwszej młodości mężczyźnie do choroby? A nie mając jej jak wytłumaczyć pobytu w Wiesbadenie może być posądzonym o szulerstwo... Zadanie było ciężkie.
— Chory nie jestem — odpowiedział pan Ferdynand — ale potrzebowałem się rozerwać...
— Czy pan się nudzisz? — spytała uśmiechając się piękna pani. — To mnie bardzo cieszy, że ktoś jest, co na to samo cierpi, co ja...
— Nie do uwierzenia... pani! panibyś mogła się nudzić? — zawołał Potomski.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.