Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/238

Ta strona została uwierzytelniona.

Skończyła się wieczerza, a po niej, jak zwykle, ojciec poszedł do swego pokoju. Gucio oddawszy dobranoc ciotce, pośpieszył także do siebie. Panna Zuzanna została w jadalni, chodząc wielkiemi krokami, myśląc, usiłując odgadnąć i na przemiany to przewidując jasno, co się święciło, to sama uśmiechając się ze swych domysłów.
W pół godziny potem, z flaszką kolońskiej wódki, którą wyjęła z szafki dla pozoru, poszła niespokojna zapukać do drzwi Gucia...
Zastała go z książką u stolika...
— Mój drogi Guciu — rzekła, wchodząc trochę zakłopotana — uważałam, że cię musiała głowa boleć... pewnie ty nie masz wódki kolońskiej? Przynoszę ci ją... mnie ona w takich razach służy bardzo...
Gucio się zerwał z krzesła.
— Dziękuję, serdecznie dziękuję — rzekł, całując ją w ręce — ale głowa mnie już nie boli.
— Już nie boli? — powtórzyła Zuzanna, przysiadając na fotelu... A! to chwała Bogu.
To mówiąc, badawczo, ciekawie wpatrywała się w smutną twarz jego...
— Chciałam też — dodała ciszej — trochę się ciebie... popytać o tę naszą sąsiadkę, która mnie mocno zaintrygowała...
Spojrzała mu w oczy. Gucio pokraśniał, jak wiśnia — udawać nie umiał.
— Słuchajno — dodała po chwili milczenia, widząc go pomieszanym — mam prawo nazwać się niemal matką twoją... i sądzę, że na zaufanie za-