— Cóż to dziwnego? — śmiało rzekła na to piękna Ewelina — świat jest okrutnie nudny, panowie wcale nie zabawni, życie jednostajne... a nic robić się nie umie i nie chce... ach!
— Być, że to może, aby panią nic niebawiło... — dodał Potomski — kończąc zbyt oklepaną formułą: — w kwiecie życia...
Ewelina się rozśmiała...
— A! powtórz pan! tak dawno nie słyszałam tego staroświeckiego wyrażenia... Zabawiło mnie! W kwiecie życia! pan mówisz. W kwiecie życia! Więc są w życiu kwiaty... cha! cha...
Pan Ferdynand zmieszał się, obraził prawie, zbił z tonu... nie wiedział już, co mówić... Łagodny, choć szyderski wyraz twarzy pięknej pani, która ziewnęła tylko uśmiech kończąc... ośmielił go nieco... musiał się bądźcobądź ratować... bo był śmiesznym, a śmieszność zabija.
— Jest to wprawdzie oklepane wyrażenie — rzekł powoli — ale patrząc na panią, nastręczyło się samo...
Z politowaniem pewnem spojrzała znudzona na podżyłego jegomości, ten milczał.
Jakoś nie szło.
— Wiesz pan kto tu jest? — spytała.
— Dotąd o nikim jeszcze.
— Co tu robią?
— Myślę, że jak zawsze... bawią się... koncerta...
— Zawsze to samo... jedna muzyka i jedni koncertanci z długiemi włosami, w białych krawatach i jedne śpiewaczki zwiędłe z bukietami w dłoni.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.