Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/245

Ta strona została uwierzytelniona.

pan dobrodziej jesteś tu u nas najpierwszym win znawcą, autorytetem, który i ja uznaję. Otóż parę dni temu trafiła mi się partya starego tokaju... mam ochotę ją kupić, alebym pragnął zasięgnąć i zdania pańskiego... Nie odmów mi i wstąp na kieliszek.
— Ale szanowny panie — odparł, zatrzymując się z uśmiechem grzecznym p. Maksym, spojrzawszy na zegarek — jest jeszcze tak rano...
— Wszakci tylko skosztujesz pan, ja do picia nie zmuszam... Mam świeże i dobre przekąski, z których sobie wybierzesz, co wolisz, i kieliszek tokaju, to nigdy zaszkodzić nie może... Ażeby dobrze smak wina i zapach ocenić, właśnie potrzeba być prawie na czczo...
Maksym, któremu to pochlebiało... zawahał się, ale odmówić nie mogąc wszedł do winiarni. Stary Moroz coś szepnął chłopcu, przyniesiono sardynki, sery, pasztet i starą, obrosłą, pajęczynami okrytą butelczynę węgrzyna, której sam kształt był patentem jej wieku...
Moroz dobył powoli korek, ostrożnie nalał w kieliszek płynu bursztynowego i postawił go przed Maksymem, który naprzód powąchał. Nie potrzeba było zbliżać się nawet do kieliszka, gdyż z odetkniętej butelki woń silna, miła, zdrowa rozeszła się po izbie...
— Bez pochlebstwa — zawołał, kroplę kosztując Maksym — takiego wina jeszcze w życiu nie kosztowałem... a! to nektar! to nektar...
— Tokaj! kapka! — rzekł Moroz.