Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/246

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dziwna rzecz — kończył Maksym — czuć, że jest bardzo stare, a nic nie zdębiało, nie przetrawiło się zbytecznie! gęste, tłuste... smaczne, jak konfitura.
— A mocne, jak ogień, mimo swej łagodności — dodał kupiec. — Takie wino, choćby jeszcze lat kilkadziesiąt postało w lochu, nie zepsuje się, nie przejdzie w to cierpkie, przykre... jak to bywają cieńsze wina postarzawszy...
— Mogę powinszować panu nabytku, jeśli nie na wagę złota kupione — odezwał się Maksym — bo takie wino dziś rzadkie i niezmiernie drogie.
— To już mój sekret — dodał kupiec, uśmiechając się. — Chwalą się tu po naszych starych dworach to kasztelanem, to hetmanem, a ja to wino od jego pochodzenia nazywam podskarbim i ręczę, że w całem Księstwie Poznańskiem równego mu niema, nawet... nawet u Kw...
— A wiele to tam tego podskarbiego macie? — spytał Maksym.
— No... jużci na sta nie liczę, ale na jakiś czas, na wielkie uroczystości po parę butelek dostarczyć będę mógł — bo to tem szafować się nie godzi... to produkt czasu... i... fenomenalny! mości dobrodzieju! nie każde się tak uda!
Nalał powoli i drugi kieliszek gościowi, który się już nie wzdragał.
— No, a kiedyż to — rzekł Moroz — uśmiechając się — zażądasz asindziej ode mnie podskarbiego na wesele?
— Na czyje wesele? — spytał Maksym: