Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.

— Teatr...
— A w teatrze zawsze, ta sama komedya francuska o zwodzonych mężach i dramat o zdradzonych dziewczętach! a!
— Przechadzki!
— Do ubranych gór i przygotowanych bufetów... niema nawet gdzie karku skręcić, gdyby się chciało...
Potomski znowu zamilkł. Ewelina była widocznie za śmiałą, za rezolutną, zanadto znudzoną, aby ją potrafił rozbawić, lub nawet zająć komunałami, któremi się posługiwał od lat dwudziestu z dosyć wielkiem powodzeniem. Kobieta była wyjątkowa, należało się namyśleć i nastroić, przypasować, pan Ferdynand już tylko się uśmiechał z uwielbieniem.


W tem zdala ukazała się postać nowa. Ulicą od parku szedł mężczyzna posiwiały, stary, ale wybitnych, szlachetnych i szlacheckich rysów twarzy, trzymający się prosto, ubrany bardzo starannie, ałe podpierający się na lasce, bo na jednę nogę odrobinę nakuliwał.
Twarz jego zwracała uwagę, choć strój był nadzwyczaj skromny. Domyślano się w nim jakiejś znakomitości dyplomatycznej lub wojskowej, jakiegoś eks-ministra... eks-sławnego męża... Oblicze było jakby do popiersi i medalionu stworzone, rzekłbyś, żeś gdzieś już widział je w muzeum, przypominało zymskie rzeźby, czasy Augustów... Pan Bóg narysował starannie profil, wymodelował ślicznie plany...