Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/262

Ta strona została uwierzytelniona.

z naszem życiem niezgodne, czućby się w niej dawało. To nie żona dla pracowitego kupca, a człowieka myślącego jak Gucio, potrzebującego towarzyszki, któraby go pojąć i ocenić mogła... to prędzej towarzyszka świetnego jakiego, podrujnowanego, panicza... który za jej sto tysięcy talarów zadłużone dobra wykupi...
— A! ha! ha! ha! to, to, to — zawołał, machając rękami, Moroz — jak żyję, jeszcze tak gorąco waćpani adwokatującej nie słyszałem...
— Bo Gucia kocham, jak matka...
— A ja, jak ojciec... Ale skądże znowu taka gwałtowna opozycya?...
Panna Zuzanna, milcząc, spokojnie przybliżyła się ku niemu.
— Bracie — rzekła, poskramiając się — robię cię samego sędzią w tej sprawie, ale gdy ochłoniesz, zastanowisz się lepiej i pomyślisz nad tem... Mam nadzieję, że Guciowi pozwolisz się ożenić, ale go żenić sam nie będziesz. Jest to wada ojców, że przez swe stare oczy chcą lepiej widzieć, co młodym dobrze być może i miłe, niż oni sami przez własne serca i oczy...
— No, no, dość, dość — rzekł Moroz — może i ty masz słuszność, panno Zuzanno, ale i ja też zabiegając... troszcząc się o los Gucia, niecałkiem jestem obrany ze zdrowego rozsądku... Idzie mi o to bardzo, aby nie wpadł w jakie sidła... żeby nie przylgnął gdzie do szlachcianki, do jakiej zrujnowanej pani lub panienki... bo na tem się skończy, że pojedzie na wieś, zmarnieje chłopak, handel