Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/266

Ta strona została uwierzytelniona.

— A na cóż go na pokusę tę narażać? — spytał Moroz.
— Mnie się zdaje — dokończyła siostra — że ani się bać, ani spieszyć, ani namawiać, nie należy... Zostawić to czasowi...
Moroz znacząco głową pokiwał, ale już nic nie odpowiedział.


Nazajutrz w tym domu, nawykłym do niezmiernego porządku, wszystko znowu szło trybem dawnym, tylko kupiec niespokojniej przechadzał się po sklepie, wyglądał z niego często, siadał, wstawał i znać było, że go coś wewnątrz trapiło... Dzień był ciepły i piękny; nie mogąc usiedzieć w krześle, stał prawie ciągle przed sklepem. To też przechodzący kłaniali mu się i zaczepiali go nieustannie. On tego nie unikał.
Pierwszym, który zagadnął p. Moroza, był pan Maksym. Miał do tego słuszny powód, bo go spoufaliło niedawne przyjęcie... chciał się grzecznością wywdzięczyć. Wszedł aż na próg, podają rękę kupcowi... to jest właściwiej parę palców, obawiał się bowiem o świeże, jasne, rękawiczki.
— Bodaj waćpana — rzekł cicho, do ucha p. Stanisławowi — z tą pańską sąsiadką, wdówką...
— A no? cóż takiego?
— To jakaś zaczarowana księżniczka, czy coś... Tam nikogo nie wpuszczają. Prosiłem Starży... inni także usiłowali się wcisnąć, odprawiono z grzecznym