Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/270

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy Starża powrócił do Eweliny, niecierpliwa gosposia oczekiwała nań już w progu... Widziała ona, przez odsuniętą nieco firankę wchodzącego do sklepu, doczekała go nieruchoma w oknie, gdy wyszedł...
Serce jej biło, lice płonęło...
— No cóż, mów! jakże cię przyjął? czy obiecał być u ciebie, mój hrabio, mój dobry przyjacielu... Mów, bom niecierpliwa, bom niespokojna nad wyraz...
Starża się uśmiechał.
— Wszystko — rzekł — poszło jak najlepiej, stary jest twardy, ale zacny człowiek, a ze swojego punktu widzenia, niezawodnie ma słuszność... Przyznam się wam, że jak wogóle mieszczaństwa dumnego i demokracyi pyszałkowatej nie lubię, tak z tym spokojnym człowiekiem, dobrze czującym swą godność, sympatyzuję.
Niemniej kochana baronowo — dodał z uśmiechem — przygotuj się do tego, że stary Moroz, ze swym rozsądkiem, ze swą przyzwoitą godnością, jest wyjątkiem. Wejdziesz... jeśli się nam uda...
— Jakto? musi się udać! — zawołała Ewelina.
— Wejdziesz pani w familię, nie znam jej, ale się domyślam, że musi być liczna... a nie wszystka będzie podobną do Gucia i do starego Moroza. Znajdą się tam i stare panny śmieszne, i ichmość do niczego niepodobni... a w salonie krzykliwi i rażący.
— Hrabio, bądź tylko sprawiedliwym — przerwała Ewelina — przypomnij sobie naszą wiejską