Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/271

Ta strona została uwierzytelniona.

szlachtę ubogą, z którą radzi nie radzi jesteśmy spokrewnieni... Alboż to między nią niema krzykliwych oryginałów, pociesznych starych panien i ludzi bez wychowania?
— Trafiają się — szepnął hrabia — i to prawda... ale kochana pani, obojguby nam to na myśl nie przyszło, gdybyś nie potrzebowała tłumaczyć się przed sobą i przede mną z teraźniejszego położenia...
Nastąpiła narada... Hrabia miał mniej więcej wyczekiwać w domu te godziny, w których się Moroza spodziewał u siebie, aby kupiec go zastał koniecznie i nie zbył biletem. Ułożono także, aby służący natychmiast dał znać o kupcu Ewelinie, która miała w czasie jego odwiedzin wejść niby wypadkiem... i starać się zbliżyć, a zapoznać z Morozem...
Wszystko to, starannie przewidziane, spełniło się prawie, jak było postanowione. Nazajutrz Moroz nie przyszedł, ale trzeciego dnia w niedzielę, gdy sklep był zamknięty, ujrzano go w nowym, czarnym surducie, kapeluszu i duńskich rękawiczkach, z laską staroświecką w ręku, zmierzającego do Würflów domu. Czaty były tak pilne, że baronowa nie potrzebowała oznajmienia, sama zobaczyła idącego, spojrzała w zwierciadło, aby się przekonać, czy dość ładnie wyglądała w bardzo skromnym stroju... i gdy już była pewną, że Moroz zasiadł u hrabiego, z bijącem sercem zapukała do drzwi.
Rumieniec mimowolny... okrył jej twarz, gdy weszła, ale z nim było jej tak pięknie, a strój ów