Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/275

Ta strona została uwierzytelniona.

wiekiem... Gucio w końcu uląkł się, by ojciec nie wyszedł, przystąpił do niego, ujął rękę i pocałował.
Nie było to we zwyczaju i zapowiadało coś niezwykłego. Moroz smutną twarz zwrócił ku niemu, ale z łagodnością, jakiej Gucio nigdy może nie widział w tych rysach zwykle spokojnych a zimnych.
— Masz mi co do powiedzenia? — spytał Moroz cicho — mów...
— Chciałbym, kochany ojcze... i nie śmiem — odpowiedział Gucio. — Pozwolisz mi przed sobą otworzyć duszę... mówić, jak przed spowiednikiem.
— Jak przed przyjacielem — przerwał stary.
— Boję się, kochając cię, dobry mój ojcze, abym ci nie był zmartwienia przyczyną... Sam widzę, iż to, co się stało mimo mej woli, przykrem ci będzie. Ale są w życiu ludzkiem nieuniknione fatalizmy. Kocham się, ojcze mój... wybór mój jest stanowczy, oparty równie na szacunku, jak na przywiązaniu, jest ze wszech miar z innych względów stosowny, ale z twojemi widokami nie będzie się zgadzał. To mnie boli.
— Zgaduję... szlachcianka — zawołał Moroz. — Jest to nieszczęście... nie będę ci taił, że mi to bolesnem, Guciu... A więc my, w naszym średnim stanie, dla wykształceńszego człowieka żony znaleźć nie potrafiliśmy? Przykro mi, przykro mi i dlatego, że się zawsze lękam, abyś skłoniony przez żonę, nie porzucił handlu.
— Tego nie uczynię nigdy... bądź ojcze spokojny — zawołał Gucio.
— Kto to jest? mów.