— Baronowa Ewelina Skrzycka...
— Nasza sąsiadka...
Moroz, po tych słowach, zamilkł posępnie, a po chwili począł powoli:
— Nie wiem, czy miłość i młodość nie osłania ci oczów, Augustynie. W takiem położeniu, jak twoje, wielu się rzeczy nie widzi, wiele tłumaczy pobłażliwie... We wszystkich stanach trafiają się awanturnicy i oszusty... w zrujnowanej szlachcie często spekulanci i spekulantki. Nie idzie mi wcale o majątek, zgodziłbym się na ubogą dziewczynę bez grosza... aleby mnie w grób wpędziło, gdybym po ożenieniu dojrzał, przekonał się, że ta, którąś poślubił, była ciebie niegodną, kłamiąc ci... choćby jedno słowo... Znasz jej położenie? majątek? stosunki? pokrewieństwo? przeszłość?... Jesteś pewnym, że ci je tak przedstawiono, jak są?
Na to pytanie długą odpowiedź musiał dać Gucio. Mówił zimno, wchodząc w najdrobniejsze szczegóły, a w końcu dodał:
— Wierzę jej tak, iż przysiądz mogę, że fałsz nigdy na tych ustach nie postał...
Moroz milczał znowu, zdawał się walczyć z sobą, spuścił czoło zmarszczone... widać było, że wszystko to srodze go bolało, ale zarazem, że sprawa była wygraną.
Podał rękę synowi.
— Niech Bóg błogosławi!
Wziął za kapelusz i szybko wybiegł na zwykłą swą przechadzkę.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/276
Ta strona została uwierzytelniona.