kawych, co się wybierali koniecznie zajrzeć w oczy państwu młodym i ich szczęściu, a spóźnili się o całe pół dnia, bo ślub, wobec nielicznych świadków, pobłogosławił ksiądz o rannej bardzo godzinie.
Oprócz ojca pana młodego, hr. Starży, panny Zuzanny i dwóch uproszonych świadków, przyjaciół starych domu p. Moroza, nie było w kościele nikogo, tylko kupka ubogich u drzwi. Po mieście rozeszła się wiadomość o naznaczonym terminie, gdy już skromne powozy odwiozły nowożeńców od razu pod „Złote grono“.
Że to był dzień powszedni, stary Moroz pedantycznie sklepu nawet nie zamknął, i obfitą wyznaczywszy jałmużnę dla biednych, zresztą obyczaju domowego nie naruszył.
Wieczorem niewielka liczba gości usiadła do stołu, zastawionego z przepychem, bo Morozowi szło o to, ażeby się ani skąpym, ani ubogim nie pokazał, żeniąc syna z milionową dziedziczką. Rozumie się, że stare srebra familijne wystąpiły wszystkie obok saskiej porcelany i wspaniałych delftów dziadowskich, japońszczyzny i chińszczyzny.
Moroz zgodził się z przeznaczeniem, przejednał zupełnie z piękną synową, którą panna Zuzanna kochała prawie tyle, co Gucia, ale nie możemy powiedzieć, żeby z obrotu wypadków był rad i nie cierpiał na tem, że Augustyn brał szlachciankę, baronowę i dziecię innego świata.
Chmurka pozostała na jego czole, ciężar na sercu, ale był zbyt dobrym ojcem, żeby się z widocznego szczęścia syna nie cieszył, obiecując sobie czuwać pilno nad tem, by przyszłość nie była zwichniętą.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/278
Ta strona została uwierzytelniona.