Tysiące zastrzeżeń poprzedziło kontrakt ślubny: utrzymanie handlu, rozdział majętności, słowo dane przez Gucia, że pracy nie rzuci i na pana chorować nie będzie.
Mimo to stary Moroz był smutny i powtarzał sobie cicho: — Gdybym był umiał przewidzieć i zapobiedz! Ale się stało.
Wieczorem dopiero dnia ślubu, przyznał się p. Moroz przed Starżą, iż jeszcze w Wiesbadenie wiedział o stosunkach Gucia, nie chciał okazać po sobie, iż jest uświadomiony, ani ojcowską władzę rozwijać, aby namiętności rodzącej się, rozdrażnieniem i przeciwieństwem nie zwiększać. Zdawało mu się, że to przejdzie łatwiej, gdy on domyślać się nawet nie zechce, iż istnieć może. Po przybyciu do Poznania Eweliny, czynił, co tylko mógł ze swojej strony, ażeby stawić przeszkody i nastręczać pokusy, wszystko się to jednak nie powiodło. Moroz wyznawał upokorzony, jak się czuł niedołężnym...
Pomimo uprzedzeń... oboje państwo młodzi obiecywali sobie, iż ojca uspokoić i na przyszłość bezpiecznym uczynić potrafią... Silnego też sprzymierzeńca mieli w zacnej pannie Zuzannie. Ewelina nie kryła przed sobą bynajmniej trudności położenia; mając posłanictwo pogodzić, zbliżyć i przejednać dwa światy, które się dotąd u nas mało stykały z sobą — a nie dowierzająco lub szyderczo wzajem na siebie patrzały. Ale miała serce i instynkt, które jej zadanie ułatwiały.
Jeszcze przed weselem Gucia, zjawił się niespodzianie w Poznaniu jednego chłodnego poranku, w dosyć wytartym paletocie i wcale niewytwornie ubrany, p. Wincenty Darnocha. Zdziwił niezmiernie
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/279
Ta strona została uwierzytelniona.