Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/31

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mówże, mów, co masz uczynić kochając mnie...
— Muszę spytać, dlaczego mianowicie teraz tak ci na świecie źle? Bez żartu... Rozumiem, że w tych fantazyjnych narzekaniach jest dużo przesady, ale coś i prawdy, otóż tej odrobinki prawdy, jako stary przyjaciel, mam prawo się domagać. Mówmy poważnie — co pani jest?
Kobieta powoli z roztrzpiotanej, rozgorączkowanej stała się poważną, podparła na ślicznych rączkach osmuconą główkę, wlepiła oczy w Starżę i mówiła stygnąc coraz bardziej a coraz więcej smutniejąc:
— Przed tobą wyspowiadam się chętnie... ty mnie może zrozumiesz... a jeźli nawet nie całkiem, przystaniesz na to co powiem, nie posądzisz o dziwactwo i szaleństwo...
Pamiętasz mnie dzieckiem! Wiesz, że tak dobrze jak nie znałam, jakbym nie miała matki. Wychowywał mnie ojciec, najszlachetniejszy z ludzi, najgenialniejszy człowiek, jakiego w życiu spotkałam... mąż wielki, nieoceniony, zgorzkniały, ale zrezygnowany... On to wykształcił mój umysł, dał mi zamiłowanie poezyi, nauki, sztuki, podniósł moją duszę... osadził mnie w tej sferze wybranych, w której mieszkają... wybrani lecz męczenicy... wiesz, że od dzieciństwa poezya była dla mnie rzeczywistością... a rzeczywistość złudzeniem przemijającem... sen był mi życiem, snem życie...
Może odgadłeś moje losy, ale ich pewnie tak nie znasz z blizka jak trzeba, byś mnie uniewinnił...