Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/32

Ta strona została uwierzytelniona.

Bogata, swobodna, kochana przez ojca... pieszczona trochę, rozmarzona nadziejami życia... stałam w jego progu w szacie godowej, z bijącem sercem, czekając rychło się zjawi ten, którego mi Bóg za towarzysza doli i niedoli przeznaczył...
Znałeś pan nieboszczyka męża mojego? — spytała nagle.
— Cezarego?... znałem — sucho rzekł Starża i westchnął.
— Potrzebujęż ci malować losy moje? — dodała — niech Bóg da spokój jego duszy... ależ on kwiat jedyny mojego życia... złamał i wdeptał w błoto...
Śniłam w nim anioła... wydawał mi się nim, był piękny, a gdy chciał, tak umiał być poetycznym, tak zdawał się pełnym ducha... Ale Cezary był niestety, dzieckiem wieku, co się raczyło dla niewieściej słabości przebrać tylko za nieziemską istotę... moje złudzenie trwało... ce que vivent la roses... l’espace d’un matin... Pod najpoetyczniejszą powierzchownością, ukrywał się człowiek jak lód zimny, zestarzały przedwcześnie, sceptyk, egoista... Zamiast poczuć to swe poniżenie i starać się z niego dźwignąć, Cezary ostatki niedogasłej poezyi swej duszy zalewał i niszczył, wychodząc na rozumne zwierzę.
Daruj mi to wyrażenie! nie potępiaj! Ja go nie obwiniam, ale mu darować nie mogę, że padająca w jego objęcia z wiarą w serce człowieka... w coś wyższego w nas... zostałam odtrąconą, sponiewieraną... zabitą...
Żyłam z nim dwa lata... wiesz, gdybym nie miała siły nadludzkiej...