Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/44

Ta strona została uwierzytelniona.

— W istocie, przyjechałem przed parą dniami — chłodno odezwał się zapytany — ale towarzystwa nie szukam. Cisnąć się do niego jest przykro...
— Ale znajomości u wód tak się łatwo robią.
— A tak często drogo opłacają — zawołał chłopak — swobodą, czasem, ceremoniami, w końcu jeszcze wzajemnem nieporozumieniem. Wybacz mi pan dobrodziej, że mu w tem się sprzeciwię, ale łatwe znajomości...
— Zgadzamy się — przerwał Starża — niewiele warte... przecież ludzie ludzi potrzebują.
— Ludzie! ludzi! — mruknął, patrząc w książkę, młody.. — ale my bo nie jesteśmy tak bardzo ludźmi w XIX-tym wieku. Zawsze jeszcze są panowie, rzemieślnicy, przemysłowcy, bankierowie, świat mały, świat wielki... Tatarzy, Żydzi... a ludzi jakoś nie widać...
Starża się rozśmiał.
— Wierz mi waćpan — rzekł — że tak zawsze było i po wiele wieków zostanie. Wyjątek tylko czynię dla Tatarów, Żydów, Cyganów i t. p. bo narody są i muszą być równouprawnione. Inaczej się dzieje ze stopniem wykształcenia, ze stanem człowieka, z jego położeniem, które zawsze różnicę między ludźmi stanowić będzie i musi... Nikt nie pyta dobrze wychowanego człowieka, czy czarna, czy niebieska, czy czerwona krew w jego żyłach płynie, ale jak waćpan chcesz, bym mając żyć poufale z człowiekiem, nie dbał o to, czy się zrozumiemy i sympatyzować z sobą będziemy.