Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/47

Ta strona została uwierzytelniona.

rozmową czczą, lekką, ale bardzo przyjemną. Wiedział on nietylko, co się działo w Wiesbadenie, Homburgu, Paryżu, w Galicyi, Poznańskiem, Kongresówce, ale nawet po za granicami Europy w świecie fashionable, wielkich imion i świetnych fortun. Można go było z mowy i postawy wziąć za potomka jednej z najznakomitszych rodzin kraju, stosunkami ścisłemi związanej z całą europejską arystokracyą; o niej bowiem tylko mówił, a w opowiadaniu gęsto się cisnęły tytuły książąt, hrabiów, baronów, znakomitości wszelkich, które zdawał się znać poufale...
Zajmowało to wielce damę, mniej, jak się zdawało, córkę, która przypatrywała się drzewom i wyglądała tęskno jakoś. Młodzieniec nadskakiwał też szczególniej samej pani, tak, że trudno było rozwiązać, czy miał projekta na mamę, czy na ów pączek nierozwity... a że je mieć musiał, to się z nadzwyczajnej troskliwości w obejściu z paniami uwydatniało.
Mama była milcząca, ostrożna — przyjmowała grzecznie okazywane poszanowanie, ofiary posług, ale trzymała się jakoś oględnie, aby nie dać zbytnich nadziei. Niekiedy z ukosa przypatrywała się młodzieńcowi, jakby go zbadać chciała; nie dowierzając pięknym i zbyt świetne rzeczy zwiastującym słówkom.
— Ale à propos — odezwała się, wysłuchawszy cierpliwie historyi wiesbadeńskich — któż to jest ten pan, który się z panem witał... przed kursalem...
— Ten pan... a! to mój dawny ale daleki znajomy, którego poznałem u księcia S... we Lwo-