Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/60

Ta strona została uwierzytelniona.

Ferdynand dolał mu wina...
— Domyślam się, wnioskuję, pewnych jednak danych nie mam...
Pan Potomski spojrzał mu w oczy bacznie... coś już chciał powiedzieć, ale się powstrzymał i nalał... Nalawszy, przekonał się o potrzebie drugiej butelki i szepnął kelnerowi, aby ją przyniesiono.
Po czwartym czy piątym kieliszku, zaczęli, po cichu szepcąc, żartować i poufale sobie udzielać swych spostrzeżeń nad gośćmi siedzącymi... Humory były dobre i skłonne do wywnętrzenia się usposobienia.
— Wiesz co, cher Vincent — rzekł pan Ferdynand — jabym ci coś powiedział, gdybyś mnie zrozumiał po przyjacielsku i za złe tego nie wziął.
Młodzieniec ścisnął go za rękę.
— Między nami mówiąc, obaśmy podobno nie chorzy i bodaj — ja i pan, czyśmy tu nie w jednym celu przybyli... Mówmy z sobą otwarcie, zawrzyjmy przymierze i pamiętajmy, co napisano na holenderskim dukacie.
— Tak, ręka rękę myje... — rzekł roztargniony pan Wincenty, na którego Angielka, w długich lokach z dużemi zębami, spojrzała. — Angielki bywają bajecznie bogate...
Ferdynand nie myślał poprawiać wersyi fałszywej towarzysza, rad, że myśl jego zrozumiał...
— Otóż tak — rzekł dolewając wina — na co to w bawełnę obwijać, ja szukam żony, i panbyś jej nie odrzucił, gdyby się nastręczyła ładna, bogata i comme il faut. U wód znajomości się robią