Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/68

Ta strona została uwierzytelniona.

tem, bo niczem innem być nie chciał — nie miał więcej nad dwadzieścia florenów w kieszeni.
Zimny pot oblewał mu skronie, a świeżo zjedzony obiad i wino wypite, wcale go nie umocniły na duchu. Na chwilę potrafił był zapopomnieć o swojem położeniu, ale rychło wróciło ono przed oczy z całą swą grozą i strachem... W hotelu należało się już... przeszło sto reńskich... Nie było innego sposobu, tylko grać. Czasem p. Wincenty wierzył w gwiazdę swoją... tym razem miał jakieś fatalne przeczucia.
Zręcznie, niepostrzeżony, potrafił się docisnąć do skrawka oblężonego stołu... wyjął parę florenów i postawił je ręką drżącą... wygrały... Śmielszy już podniósł oczy, podwoił... wyszedł szczęśliwie.
Za trzecim razem powodzenie sprzyjało jeszcze... W najgorszym wypadku, było o czem grać powolniej, czekać szczęścia i dobijać się... Z wygraną przyszła odwaga, odetchnął, spojrzał jaśniej... Szczęściem zdało mu się, że nikt znajomy go nie widział, a o to szło bardzo... Postawił znowu znaczniejszą nieco kwotę... o cudo! wygrywał jeszcze; miał więc dziś szansę, z której należało korzystać. Zawahawszy się nieco, dobył, co miał w kieszeni, rozdzielił na dwoje i rzucił na stół...
Chwila oczekiwania była straszną, ale skończyła się jeszcze zwycięztwem. Po niemem obliczeniu wypadku gry, Wincenty znalazł się wogóle wygranym paręset florenów.
To go ośmieliło i już nie patrząc czy będzie widzianym lub nie, na dobre w grę się puścił...