Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/70

Ta strona została uwierzytelniona.

żeś się tych stoickich zasad nie pozbył. Cóż dziwnego, że młody, pragnę się przyzwoicie pokazać i że wypadkiem sprobuję szczęścia?
— Zapewne, nic w tem dziwnegoby nie było... a przecież po tylu latach niewidzenia spotkać ciebie elegantem jakimś niesmacznym, u stołu gry, zrobiło mi bolesne wrażenie.
— Cha! cha! bolesne wrażenie! — powtórzył Darnocha — ale cóż ty tu robisz?...
— Ja się kuruję naprawdę... a nie gram nigdy i z pogardą patrzę na niedołęstwo, próbujące zysku bez pracy... Jako twój dawny kolega, pytam cię... co się z tobą dzieje? Jeden z najlepszych uczniów, zszedłżeś na... takiego próżniaka!!
A! wiesz, że mnie to boli.
— Ale niechże cię i nieboli i przeboli, jesteś jakiś podrażniony, egzaltowany, nienaturalny... Wypadki! Nie mam zajęcia, o miejsce trudno, przybyłem z jednym z moich przyjaciół... cóżem winien, że kilka florenów postawiłem od niechcenia?
— Ale ja patrzałem, jak ty grałeś?
— No! i cóżeś widział?
— Grałeś namiętnie.
— Śmieszny jesteś, nie można grać bez tego, krew zakipieć musi.
— Więc nie grać.
— Ja prawie nie grywam...
Ostatnie słowa wypowiedział Wicek z urazą i zamikł — zamilkł też i towarzysz jego smętny i przybity. Ale po chwili dłoń ku niemu wyciągnął.