Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/73

Ta strona została uwierzytelniona.

tymczasem człowiek jest oddanym sobie i na siebie tylko rachować może.
Dziś potrzeba walczyć i zdobywać stanowisko, stać się potrzebnym ludziom, dowieść im swej wartości i powoli dobijać się pracą, trudem... celu.
Nie przeczę, że byłoby piękniej dla społeczności, a łatwiej dla nas, gdyby nas brała w opiekę, ale obwiniać jej nie można gdy tego nie czyni. Chcieliśmy swobody, mamy ją.
Nigdy też na świecie nie było łatwem dojść do czegoś... Tyś żądał, aby ci twój złoty medal wypłacono jak weksel... à vue... ale nauka i zdolność nie są jeszcze wszystkiem w człowieku...
— Jesteś i byłeś nudnym moralistą.
— Tyś płochy, jak dziecko, mój Wicku, żal mi cię, bo z tym poglądem na świat przebawisz może młodość swą, ale na przyszłość nic się nie dorobisz.
Darnocha machnął ręką.
— Co mi tam... No... a ty surowy mój mentorze... a ty?...
— Ja idę pomalutku moją drogą.
— I potknąłeś się, jak widzę? Cóż znaczy ta ręka na temblaku.
— To — przypadek na kolei... ale mi jest lepiej, mówić o tem nie warto.
— Nie ożeniłeś się?
— Ja? — spytał śmiejąc się Gucio — ja mamże do tego prawo... nie wyrobiwszy sobie stanowiska?.
— Twój ojciec jest bogaty.
— Tak — ojciec nie ja...
— Cóż myślisz... do czego się bierzesz?