Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/81

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jak się masz, panie Wincenty — rzekł — oto dla waćpanów młodych tu miejsce... nie dla nas... Myśmy powinni być z daleka.
— Przepraszam młodych — przerwała Ewelina — i tego pana, którego przed chwilą poznać dopiero miałam przyjemność, ale pan Starża wie najlepiej, że ja starych, daleko nad dzisiejszą młodzież przenoszę.
Naturalnie mogą być wyjątki... ale skutkiem zapewne jakiegoś przymrozku, który ich zwarzył w pierwszych dniach wiosny... młodzi ludzie nasi są kalekami... ani czucia u nich, ani prawdy, ani serca, ani... porywu... Wiele rozumu, wiele nauki, ale co mi potem... mnie kobiecie...
— Słyszysz waćpan, panie Wincenty? — zawołał Hamowski — a brońże się... wydają wam wojnę...
— Nie podnoszę rękawicy — odparł Darnocha — nie czuję się na siłach do walczenia z urokiem słowa pani. Boleję nad tym sądem... ale...
— Ja więcej nad nim boleję... niż pan — kończyła Ewelina — ale go zmienić nie mogę... Niema w was życia... Siwi jesteście w dwudziestym roku, doświadczeni w piętnastym, rozczarowani w dziesiątym... Nieodzownie przymrozek schwycił w kolebce...
— Wszyscy? — odważył się szepnąć Darnocha.
— Przypuszczam wyjątki! Gdzieś może pierś matki osłoniła roślinkę wątłą... i mróz jej nie zwarzył, ale... nie spotkałam wyjątku.
Wiek jest praktyczny, panowie jesteście praktyczni... żyjecie, jak te machiny, które tworzycie.