Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jak się pan Paweł żenił i jak się ożenił.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.
—   105   —

Czuł się w téj chwili jakby do portu bezpiecznego zawijającym wędrownikiem, któremu już żadne nie zagrażają burze; to go trapiło tylko, że po sobie nie miał komu zostawić Kozłowicz i rowów, a te w lat kilkanaście, bez dozoru, znowu się zasunąć mogły.
Na to nie było ratunku.
Wrócił myślami do panny Adeli, do rozmowy z jéj szwagrem, do téj chwili cudownéj libertacyi, i śmiał się sam do siebie.
— Źdźbła brakło, a byłaby klamka zapadła! I co za konsekwencye? Dawne amory plenipetenta, wspomnienia, kwasy, — śmiecie w domu, niewieście krzyki, podział władzy!!
A takem ja sobie pan, sobie pan! i o nic nie dbam! podśpiewywał pan Paweł. — No... i teraz... zje kaduka kto mnie na nowo oplątać potrafi... Expertus Robertus!! Ha! ha! wiem teraz, że z kobietą należy ostrożność posuwać do ostatecznych granic. Ani się uśmiechać, ani patrzeć w oczy, ani za ręce brać, ani się wdawać w konwersacye dwuznaczne. O mietlicy, o rowach, o kurach, o gospodarstwie, więcéj nic. W każdém słowie ich wędka się ukrywa... a caro infirma! — westchnął Paweł.
W nadzwyczaj wesołym humorze powrócił wieczorem do domu, nucąc, wywijając laską i uśmiechając się wiośnie, która choć w Pińszczyźnie ładną była. Słowiki już próbowały w krzakach swo-