Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jak się pan Paweł żenił i jak się ożenił.djvu/192

Ta strona została uwierzytelniona.
—   184   —

ale takie rzeczy, rusińskie pieśni chłopskie, że myślę sobie, jak która posłyszy z dam to zemdleje. Począłem stawiać i wygrywać. Dał mi z połowę talarów wziąć, a potém jak zacznie łupić! Co postawię, tłucze, co wyciągnę wali... O źle! Patrzę ja mu na ręce, a ta szelma manipuluje jak największy szuler. Ja go za rękę. Słyszysz! nie żartuj! — To nie żarty! — Szachrujesz! krzyknąłem. — Ten jak ciśnie się do mnie, ja na niego, stół z ponczem i świecami runął, walę go, chwyciliśmy się w pół, jak nie cisnę go o ziemię; żeby była Bernasia nie wpadła, z kociubą, a późniéj Bałanowicz, byłbym go uśmiercił. Taka to jucha!
— To nie on p. Fortunata, ale pan jego! — przerwał Mondygierd.
— A! spodziewam się — zawrzał garbus — na gorzkiem jabłko go zbił. No, i co to teraz będzie? — zapytał Fortunat.
— Cóż? chyba pojedynek! — mruknął p. Paweł.
— Ja z tym, co w karty szachruje, bić się nie myślę — odezwał się garbaty. — Zresztą powiem acanu dobrodziejowi, powietrza w téj pińszczyźnie nie znoszę. Komarów moc straszna. W nocy te bąki na błotach! hu! hu! jakby na pogrzeb trąbią. Puhczyki, żaby, węże... Ja tu żyć nie mogę... ja... niech sobie siostry robią co chcą, powracam do Warszawy. To dzicz i barbarya!
— A jakże pan kobiety zostawisz same? — spytał p. Paweł.