Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jaryna.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.


Dwa miesiące upłynęły od przybycia Jaryny do Skały, gdy w nocy umyślny posłaniec przybiegł z listem do Ostapa z nad granicy. Nie znalazł go w domku w którym jak zwykle Jaryna sama siedząc na ziemi u spopielałego komina, patrzała na gasnące w nim, jedna za drugą iskierki. List był pilno; pospieszono szukać go gdzieindziej, i znaleziono aż u brzegu z nocleżanami siedzącego na kłodzie, w tym stanie pół snu, pół jawy, co rozkosznem marzeniem strapionych kołysze.
Często tak Ostap z życia, w które go wepchnęły obowiązki, wyrywał się uciekając do wiejskiego. Niezapomniane chwile młodości, kołatały do jego duszy wdzięcznym go wabiąc uśmiechem, do tych uciech nędzy których sierotą doznawał na łąkach, w lasach, u brzegu wód błąkając się swobodny.
Nieraz wiedziony tą niepojętą chętką biegł za trzodami zdala, wpatrując się w życie pastusze, chwytając wyrazy prostej piosenki, dźwięki znajomej przegrywki, dymy znanego ogniska, nieraz podkradał się do wesołych nocleżan, rozmawiał z niemi i wspominając dawne, najpierwsze lata swoje, tęskno pieścił się ich przypomnieniem. Nieraz błądził samotny po lasach, szukał gospodarzy co szli z pługami w pole, by z niemi pomówić, zbliżał się do pracujących i chciwie patrzał na ich zatrudnienia. Wszystko co mu dzieciństwo wieśniacze wracało, było mu drogiem. Czemuż temu smutnemu nawet dzieciństwu zazdrościł? czemu tej nędzy żałował? nie wiem; tak wszyscy po czemś płaczem, choćby po łzach własnych, i żal nam przeszłości zawsze, a młodszych lat stokroć więcej niż innych.