Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jaryna.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.

— Uciekam!
— Ty?
— Ja! Zobacz go, ty go znasz, uproś od siebie, oto pieniądze — oni cię wszyscy kochają, dla ciebie milczeć będzie — nie pytaj mnie — uczyń tak!
Ostap stał niemy nie mogąc zrozumieć o co chodziło, ale choć dotąd nic prawie nie wiedział, domyślał się głównego, że Alfred chce się ukryć; wyszedł więc i przewodnika dobrze sobie znajomego, odprawiwszy dla spoczynku i posiłku, opłaciwszy go, nakazał mu, żeby nikomu a nikomu nie mówił, iż do chutoru kogoś nieznajomego przeprowadzał. — Mnie byś tem mógł zaszkodzić — dodał rachując na przywiązanie ludu do siebie.
— Bądźcie spokojni, żywa dusza wiedzieć nie będzie, szepnął przewodnik i wszedł po cichu.
Gdy wniesiono światło, zdumiał się Ostap spojrzawszy na Alfreda tak dziwnie znalazł go zmienionym. Przedwczesna starość zmarszczyła i wysuszyła niegdyś piękne delikatnością rysy twarzy, które się stały ostre i suchą, zżółkłą skórą pokryte były. Na głowie Alfreda przerzadły włos już się pośrebrzać zaczynał, policzki wpadły głęboko, oczy zagasły a schylone ramiona zmniejszały go jeszcze.
— Co to jest? — spytał szybko Ostap objąwszy go wejrzeniem szybkiem i siadając przy nim — mów, proszę cię, co to jest? co ci się stało? nie mogę znieść tej niepewności. Cokolwiek cię spotkało, musisz mi powiedzieć, zlitujże się mów prędzej — tobie i mnie zbywszy się tego ciężaru lżej będzie.
— Mnie! może — tobie, nie wiem, rzekł Alfred smutno — i nam obu podobno nie rychło lżej będzie, poczciwy mój przyjacielu. Ale powiedzieć muszę, potrzeba — słuchaj więc. Jesteśmy sami, będzie to szczera spowiedź. Widzisz mnie, trudno poznać takem się odmienił. — Spojrzyj na mnie, to moje szczęście tak się wypiętnowało na twarzy!
— Alfredzie! nie bluźń, — rzekł cicho Ostap cisnąc