Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jaryna.djvu/27

Ta strona została uwierzytelniona.

gniony wzajemności, a już się jej przestałem spodziewać. Jestem nieszczęśliwym jednem słowem. Od lat dwóch straciłem złudzenia wszelkie, wszelkie choć dalekie urojenie, że się Misia odmienić może dla mnie. Ona mnie szanuje; ceni, ale nigdy kochać nie będzie.
— Biedny Alfredzie, jakże jeszcze chcesz żeby cię kochała? Mówisz, jakbyś miał lat dwadzieścia.
— Tak! dziecinię się! Jak? jak chcę, żeby mnie pokochała, to ja wiem! tak jak umie kochać i kocha kogo innego. Znam jej serce, bom lata całe śledził jego głębię i wiem.
— Mów dalej — przerwał Ostap.
— Z wesołą twarzą, udając także szczęście, cierpię i znoszę męczarnie całując ręce jej z wdzięcznością. Ale tu — dodał uderzając się w piersi — oj! tu mam całe piekło! Nie dziwuj się, że rozdrażniony, wściekły, ilekroć mogę, mój gniew przeciwko sobie, moją zajadłość, wylewam na ludzi.
— Cóż oni winni?
— Ja wiem, że nie winni, ale namiętność nie zna logiki, jam winien sam, to prawda, ale na kimże się mścić będę?
— Dla czegoż masz się mścić?
— Bo chcę zemsty.
— Mój Boże! Alfredzie, ja cię nie poznaję!
— Ja sam poznać się nie mogę, ani w zwierciedle, ani w sercu własnem.
— Biedny Alfredzie.
— Szukałem tej głupiej zemsty i znalazłem ostatnie nieszczęście, które mnie dobija. Co żyło w sąsiedztwie potrafiłem oburzyć, obrócić na siebie, zniechęcić, podnieść; zrobiłem sobie nieprzyjaciół podostatkiem. Od ludzi co mnie otaczają, począwszy od krewnych, zadrażniłem się ze wszystkiemi.
— Zlituj się Alfredzie; to szał, to obłąkanie!
— Tak! to szał, ja nie jestem panem siebie! męczę siebie, męczę drugich. Szał! uznaję, ale wyleczże mnie z niego.
— Kto wie?