Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jaryna.djvu/31

Ta strona została uwierzytelniona.


Dzionek wiosenny świtał zaledwie na niebie pogodnem, a już nie zmrużywszy nawet oka, Alfred po długiej nocnej rozmowie, w dalszą wybierał się drogę; czując, że krewni zabitego chciwi zemsty, gnać go będą zajadle i chwycić mogą, jeśli nie pośpieszy się za granicę. Ostap po nocnych zwierzeniach i przyrzeczeniu, które na nim wymógł przyjaciel, bezsilny, wątpiąc o sobie, smutny, patrzał na wyjazd Alfreda z założonemi rękoma i zdawał się cofać z bojaźnią przed wielkością ofiary, jakiej po nim wymagano.
Alfred to wiedział i nieustannie to prośbą, to zaklęciem, to słowem przyjaźni wymagał zapewnienia i powtórzenia przyrzeczeń.
— Słuchaj — mówił raz jeszcze na wsiadaniu trzymając go silnie za rękę — dałeś mi słowo, jedziesz natychmiast objąć opiekę nad Misią i Stasiem; jeśli się cofniesz, zgubisz ich i zgubisz mnie. Nie mam nikogo prócz ciebie; tyś dla nich i dla mnie krewnym, ojcem, opiekunem, przyjacielem, wszystkiem. Brzemię wielkie ale i ty w oczach moich wielkim jesteś, dźwigniesz je.
— Lub upadnę pod niem.
— Nie upadniesz — zawołał Alfred — nie upadniesz, tyś silny.
— Bóg to wie — smutnie całując przyjaciela i cisnąc dłoń jego, odparł Ostap — jedź spokojny, uczynię co tylko będę mógł, poświęcę się nie oglądając na siebie, na jutro, na nic. Jeśli ta ofiara jak tyle innych na świecie, zostanie daremną, nie mnie miej za złe. Biorę za świadka tego, który widzi wszystko, że krwi nawet mojej nie pożałuję dla was.
W milczeniu ścisnęli się raz jeszcze i Alfred szybko popędził konia, nie chcąc więcej patrzeć na twarz przy-