Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jaryna.djvu/32

Ta strona została uwierzytelniona.

jaciela. Tak w tej chwili bladość jej, zasępienie, srogim dla niego były wyrzutem.
Ostap pozostał w ganku przykuty do progu, osłupiały, w tym stanie znużenia umysłowego, w którym ciężko jest otrząść myśli i przyjść do siebie. Cały prawie dzień spłynął mu na rozmyślaniu o przyszłości, na rozpatrywaniu zostawionych przez Alfreda papierów, na planach i mierzeniu się z ciężarem, jaki mu w spadku pozostał.
Ku wieczorowi, niepodobny do siebie, spracowany wytężeniem myśli i uczuć, powlókł się biedny pod dębowy krzyż swój, spojrzał na ten znak, przypominający nam codziennie wielką ofiarę boską i łzy dawno nieznane mu, jak dziecięciu puściły się z oczów obficie.
— Mistrzu poświęceń i mistrzu cierpienia — zawołał z głębi duszy — naucz mnie co mam czynić. Ty widzisz, że mi nie żal niczego, że drżę tylko przed ogromem powinności, ale się jej spełnić nie wzdrygam. Kieruj mną, żebym nie zachwiał się, nie osłabł, nie upadł.
I mówiąc te słowa, rzucił się na kamień bezsilny, na wpół omdlały.
— Dobry wieczór! — odezwał się wesoły głosik Jaryny, który zabrzmiał dziko i sprzecznie w uszach Ostapa.
Podniósł głowę, spojrzał, nie wiedząc w początku, ani kto mówił, ani co powiedziano do niego, potem powoli wpatrując się w twarz uśmiechniętą wieśniaczki, odpowiedział jej przywitaniem, ale tak cichem, że ledwie dosłyszeć go mogła.
Łatwo jej było dostrzedz, że Ostap nie był w zwyczajnym stanie duszy: twarz, oczy, głos zdradzały niezwykłe poruszenie, boleść, znużenie, popatrzyła na niego dziewczyna i z uczuciem spytała:
— Co to wam?
— Mnie? nic, jak widzicie.
— O! coś wam jest! Wszakżeście nie chorzy?
— Nie, nie.
— A cóż to się wam stało?