Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jaryna.djvu/57

Ta strona została uwierzytelniona.

— I cóż, myślicie taki jechać doprawdy, nie doczekawszy jutra — nie...
— Koń gotowy.
— I nie pożegnawszy się z żoną? — spytał stary potrzęsając głową.
— Nieszczęście! — łamiąc ręce powtarzała stara.
— Wywołajcież Jarynę — rzekł Ostap.
Wśród zgiełku, niepostrzeżona, przez alkierz wysunęła się na skinienie męża Jaryna i pobiegła z nim, zakładając mu rękę na szyję, aż pod ławę u krzyża.
— No, — rzekł stając tu Ostap, chcę cię pożegnać, Jaryno.
— Pożegnać! — spytała niedowierzając.
— Wszakże wiesz, że odjeżdżam.
— Tak, mówiłeś mi to — jutro czy kiedyś tam.
— Dziś jeszcze.
— Jakto, dziś?
— Zaraz.
— Zaraz?
— Pamiętaj Jaryno, żeś mi przysięgła, tak jak ja pamiętać będę, że przysiągłem tobie; czekaj na mnie, ja powrócę.
Nic nie odpowiadając, stała panna młoda z wlepionemi w niego oczyma, niema, smutna, nieprzytomna, w głowie jej się przewracało, kołowało, a w oczach złociste migały bryzgi.
— Ja wkrótce powrócę, — mówił Ostap — nie dokończył tych słów gdy Jaryna z krzykiem płaczliwym rzuciła mu się na szyję, tak silnie chwytając go rękoma, obejmując tak zapalczywym uściskiem, że nie mogąc się wyrwać, Ostap zachwiał się przyciśniony do jej piersi.
— Dziecię, nie płacz, — rzekł powoli; — wiedziałaś, że pojadę, przygotowałem cię do tego, czegoż płaczesz? powrócę i będziemy żyli razem, zawsze i na zawsze razem.
Ale Jaryna nie słuchając go, uwiesiwszy mu się na szyi płakała i krzyczała.
— Ja cię nie puszczę, ja cię nie puszczę.