Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jaryna.djvu/68

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pan nas nie opuścisz?
Dźwięk jej głosu i wyraz twarzy zamąciły udany spokój przybyłego; zabiło jego serce, poruszyły się ręce, załamały, całe uczucie, które taił dobyło się na zewnątrz, a zmieniony, opromieniony niem Ostap, zawołał:
— O! nigdy! nigdy!
W tym wyrazie powtórzonym namiętnie prawie, Michalina znalazła całą swą przeszłość. Obudziła się miłość, której dotąd zgasić nie mogła; zdawało się jej jak gdyby go dopiero zobaczyła. Lecz dziecię ludu przywykłe od młodości do ukrywania wszystkich uczuć, potrafiło wnet wybuch poskromić; i rozkazawszy oczom obumrzeć, postawie zlodowacieć, wrócił Bondarczuk do pierwszego stanu, w jakim się jej wchodząc ukazał. Widzenie znikło.
Ale zapóźno! Michalina odgadła tajemnicę i pocieszona, spokojniejsza, już nie zwróciła oczów na niego, już nie próbowała rozbudzić zamarłego. Rozmowa na moment przerwana, znów poszła tokiem zwyczajnym, szerokim gościńcem pospolitych rozmów, obojętnych ludzi.
— Nie poznasz pan swojego kraju — mówiła Michalina — tyle się tu zmieniło! I my, i wy, i ludzie i sam kraj nawet. Otoczyli nas nieprzyjaciele, zawistni, niechętni, wytłumaczyć sobie nie umiem, jak ich tyle mógł sobie zrobić Alfred. Biedny Staś!
— Wszystko da się przerobić; wszystko się zapomni Czas, to wielkie lekarstwo.
— Czas! nie! — odparła kobieta; są ludzie i uczucia, na których czas nic nie może. — To mówiąc westchnęła nad sobą mimowolnie. — Ale pan zostałeś naszym opiekunem dodała żywo — i ja mam już nadzieję lepszej przyszłości.
— I ja mam trochę nadziei — rzekł Ostap — a jeśli gorące pragnienie coś znaczy i do czego służy, ziści się może choć ta trocha nadziei.
— O! ja wiele też nie żądam — mówiła Michalina spuszczając oczy na kolebkę — wróć dziecięciu ojca,