Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jaryna.djvu/78

Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż ja tu będę robił?
Pani wspaniale ruszyła ramionami, przeszła się po pokoju, zadzwoniła i zadysponowała lokajowi, który wszedł:
— Konie do mego kocza!
Zwołani oficjaliści nadeszli tymczasem. Na ich twarzach także widać było pomięszanie, niepokój; niektórzy pewniejsi siebie i rejterady uśmiechali się tylko szydersko.
Jeden, stary kasjer pan Jacek Polakiewicz, ze smutną twarzą za innemi stanąwszy, czekał rozkazów bez niepokoju, ale bez wszelkich nadziei, jak to po zwieszonym nosie widać było. Dawny sługa domu, on jeden z ruiny jego nie korzystał; bolał nad nią, a nie miał siły oddalić się od hrabiego. Nie żonaty, bez rodziny, całem sercem przywiązał się do swoich panów i radby był ich ratować; ale cóż on mógł sam jeden. Figurka ta niepoczesna w łatanym surducie, z okularami w ręku i księgą ogromną, stała wpatrując się w przybyłego, i wybitnie okazując rysami twarzy strapienie, zniechęcenie, i odrobinę nieśmiałej jeszcze nadziei. Cały dwór oddawna nie miał za Boże stworzenie Polakiewicza: wyśmiewali się z niego wszyscy, nadewszystko z akuratności z jaką zapisywał w regestrach pieniądze, których nigdy w oczy nie widział; z pobożności, posunionej do zagorzalstwa prawie i osobliwych trochę obyczajów. Jacek na to nie uważał i swoje robił. Oddawna nie pobierając pensji żadnej, ze sprzedaży skórek lisich, bo był wielkim myśliwym, utrzymywał się, nie ustępując z izdebki ciasnej, brudnej i niewygodnej, którą przy kuchni od lat dwudziestu zajmował. Mieszkanie to, jak sam pan Jacek, było pośmiewiskiem wytwornych panów pisarzy, rachmistrza i reszty dworu. Z jednem okienkiem na ogród warzywny, niemytem od niepamiętnych czasów i zimą i latem zaklejonem, starannie zamykanem, pod pozorem kasy, której nigdy nie było, mieściło w sobie stos gratów osobliwszych, w największym rozrzuconych nieładzie. Polakiewicz miał pasję przesuszania swej gar-