Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jaryna.djvu/89

Ta strona została uwierzytelniona.

— mówił z wrastającą odwagą — zapewnić los pani i Stasia, to się nie obejdzie bez ofiar.
— O! jam gotowa, jam gotowa.
— Potrzeba zmienić tryb dawny życia i wszelkiego wyrzec się zbytku; wprowadzić największą oszczędność i porządek; pozbyć się wreszcie wszystkiego mniej potrzebnego, leżącego bez użytku, a mogącego mieć wartość pieniężną.
— A, pan masz słuszność! — zawołała żywo hrabina wstając z miejsca — mamy nasze rodzinne klejnoty, mamy stos sreber, na których nikogo przyjmować nie będziemy, mamy drogie fraszki z lepszych czasów, posągi, obrazy; sprzedaj je! proszę, sprzedaj! Jeżeli to może uwolnić nas od wierzycieli, oddam wszystko, aż do ślubnego pierścionka.
— Może to w istocie uwolnić od najzaciętszych, ale ofiara ta, nie będzież panią kosztować za wiele?
— Kosztować? mnie? pan mnie nie znasz! pozbycie się trochę pamiątek i dziecinnych cacek? więcej w życiu poświęciłam nad to — dodała mimowolnie — dziś już mi nie żal niczego; tak! niczego! oddam wszystko, byle Alfred nie wątpił, że ofiara przyszła łatwo i chętnie.
Ostap zamilkł.
— Lecz interesa — mówiła ciągle poglądając na niego, (on stał nieruchomy jak posąg, zimny na pozór, i cały w sobie), — interesa są tylko mniejszą połową naszych nieszczęść. Co poczniemy z osobistemi nieprzyjaciółmi Alfreda? z biedną rodziną zabitego, która go prześladuje?
— Na to, czas jedynym ratunkiem.
— Czas? czas? — odezwała się Michalina spuszczając rękę wzniesioną — wszyscy czas ten stawicie jako lekarstwo powszechne, a on — nie, on nikogo nie leczy.
— Może tylko nie rychło i nie wszystkich — odpowiedział Ostap.
Zamilkli. Staś poczynał kołując, zbliżać się do przybyłego i powoli go zaczepiał; matka patrzała się