Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jasełka Cz.1.djvu/267

Ta strona została uwierzytelniona.

261
JASEŁKA.

— Gdybyś starał mu się wmówić, że mu nic nie grozi odemnie, że ja go nie myślę więzić.
Hrabia nie przeczuwał wcale, jak dobrze trafił, zwracając się do Martynka; ale biedny chłopiec, któremu się zdało, że doszli do jego tajemnicy, drżał cały. Herman zbliżył się do niego.
— Siadaj, jedź, zawołał — goń za nim: ja powrócę do Zarubiniec.
— Panie, odparł Martynek z prostotą poczciwą: ja jestem cały na usługi twoje, ale nie będę zdrajcą i ponętą, którą puszczają naprzód, by zwierza do klatki wprowadzić.
— A któż tego żąda po tobie! Ja nie chcę nic! ja go właśnie takim mieć chciałem, jakim dzisiaj znajduję! — Patrzeć chcę tylko na niego i kochać; oszczędzić mu bolu, starania, nędzy, które wiodą do złego. Nie okuję go przecięż; ale drżę, by gnany strachem nie zapędził się gdzie daleko. Może zginąć, może się spodlić... ratuj mnie i jego!
— Tak; ale ja... nie wiem gdzie go szukać.
— Próbuj, jedź, czyń co ci się podoba... pomóż mi!
— Panie, ja nie potrafię.
Hrabia znowu upadł w krzesło milczący, i łzy potoczyły mu się po twarzy. Martynek patrzał, drżał, ale wytrzymał.
Żółtowski, który nań z daleka z uwagą poglądał, może się czego domyślał; kto wie, może odgadł wszystko, ale ust nie otworzył.
— Cóż tu począć? odezwał się Martynek. Gdzie mnie poszlecie, gotów jestem...
— Jak ci się zdaje, dokąd się mógł udać?
— Jak ja go znam, niełatwo odgadnąć... rzekł