go promienie na wierzchołkach drzew się czepiały, gdzie niegdzie przerzynając gąszcze, lśniły się na zlanych obfitą rosą liściach traw i ziół leśnych; ale w pasiece mrok był jeszcze i chłód poranka, a każdy krok na trawie znać było w otrzęsionych z rosy listkach.
Pszczoły już gadały, już się budziły robotnice, już je wabił zapach rozkwitłych łąk i ziół, i ule okryte na chwilę czarnemi ruchomemi plamkami, wnet opustoszeć miały. W gaju ptactwo już także było przy pracy dziennéj, słowik nocnego strażnika dośpiewywał pieśni, dzięciół kuł nieborak próchno, drobne ptaszęta szły na żer w pole, silniejsze na łowy, a ci, co nocą plondrują, do jam i dziur wracali.
Dzień wschodził pogodny. Janek, co ledwie był trochę usnął na sianie, które mu podesłano, niespokojny krążył przed chatą. Nie czuł się tu bezpiecznym. W polu, na równinie, w ruchu, byłby wytrwał; ale tu zdawało mu się, że jest zamknięty. Chata trąciła niewolą, ukrywaniem się, bojaźnią; poczciwa dusza męczyła się tym stanem.
— To on był, to on! mówił do siebie Janko; wszakżem powinien był przeczuć, że w domu brata mogę go spotkać, choć tam od dawna nie bywał. To on! toż same oblicze zwiędłe, straszne, surowe, tylko starsze; lata na wyżółkłém czole wypisały mu jego sieroctwo.... Też same usta, które mi się nigdy, nawet w kolebce, nie uśmiechnęły; co mi groziły i szydziły ze mnie; to samo oko straszne i piekące...
To on! to on!
I obok téj twarzy, z mgły wspomnień, jak w kraju obrazie z za tumanów sioło zielone, wstawała druga twarz uśmiechnięta, tak piękna, czysta, święta, łagod-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jasełka Cz.1.djvu/277
Ta strona została uwierzytelniona.
271
JASEŁKA.