Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jasełka Cz.1.djvu/279

Ta strona została uwierzytelniona.

273
JASEŁKA.

Uśmiechnął się, pokrywając cierpienie, poczciwy chłopak.
— A co słychać? spytał Janek.
— Nic.
— Gonili za mną?
— Nie.
— Nie? pewnie?
— Możesz mi wierzyć. Płakali po tobie, nie ścigali cię wcale.
— Płakali! zawołał Janek: po mnie! kto?
— Ojciec.
Janek się uśmiechnął.
— O! rzekł cicho: tych oczu nigdy łza nie nawiedziła.
— Mylisz się. Ale wnijdźmy-no. Ja sam łzy widziałem.
Janek zamilkł, ale z nieufnością widoczną wszedł za Martynkiem do chaty.
— Słuchaj, rzekł: jeśliś tu po to przyszedł, żeby mnie nawracać, to czas stracony; za nadto blizkie jest jeszcze moje dzieciństwo, nie mogę o niém zapomnieć. Darmo: nie mów mi o tem!
— Ale ja wcale nawracać cię nie myślę, lecz i kłamać nie mogę, odparł Martynek.
Wszedłszy do chaty, Janko zaprzątnął się około chorego, położył go, okrył, otulił i pobiegł ognia rozpalić, aby mu co ciepłego zgotować. W tych razach, jak to Maks doświadczył, Janko był jedyny, czynny, niezmordowany, wesół, gdy mógł pracować i służyć komu.
Martynek aż płakał upokorzony, ale wstać nie mógł, bo febra coraz go mocniéj rozbierała.