siecznika, które już był sobie przyswoił, z oczyma w niebie, duszą w dumaniach.
— A! to ty? Poczciwy przyjacielu! cóż cię tu znowu przygnało? czy jakie niebezpieczeństwo? po co się włóczysz chory?
— Paroksyzm już minął.
— Masz co nowego?
— Niedobrze: ojciec twój nagle prawie zachorzał mocno...
Janko zamilkł, spuszczając głowę.
— Ja nie mam ojca — rzekł smutnie — ja nie mam ojca... Ojciec mój zowie się niewolą i upokorzeniem. Jam sierota.
— Słówko tylko — rzekł poczciwy Martynko, zbliżając się i biorąc go za rękę, a patrząc mu w oczy. Ty nie masz ojca, ale on jeszcze ma syna; on cierpi, on boleje, on chory, on umrzeć może... a ty mówisz, że nie masz ojca?
— Któż ci powiedział, że on jest moim ojcem? Węzły między nami zerwane, ja chcę być swobodnym, jam już przywykł do tego, i za nic nie zmienię życia. Czémże mi zapłacicie niewolę? imieniem, którego nie potrzebuję... jestem Janko Zbój; bogactwem? którego nie chcę, bo mi dosyć czarnego chleba i szaréj sukni, a pieszczot ojca i matki mi nie dacie. Dość tego!
— No, to dosyć! rzekł Martynko powoli; dosyć na dziś, ale zważ Janku, że co człowiek czyni dla siebie, nie nakarmi jego duszy. Człowiek jest dla ludzi: lżéjby ci było, gdybyś co uczynił dla starca; masz obowiązki...
Janko się porwał.
— Jakie obowiązki? zawołał. Nie rozumiem cię!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jasełka Cz.1.djvu/308
Ta strona została uwierzytelniona.
302
WYBÓR PISM J. I. KRASZEWSKIEGO.