— Cóż się to stało? czy wierzyciel który...?
— Ale nie! nie! odparła hrabina.
— Słucham, słucham....
— Nic się nie stało, a jednak to rzecz okropna!
Żółtowski na wiarę wyrazów ręce załamał, i siwe swe zaczerwienione oczka wlepił z trwogą w hrabinę.
— Ale cóż? ale cóż? proszę pani...
— Przypominasz sobie, gdy nieboszczyk Herman przybył tu przedostatnim razem?
— A! jakżeby nie!
— Nie mówił ci z czém przyjechał?
— No, odwiedzić! krótko rzekł Żółtowski niespokojny.
— A! miał on i inny powód. Nic jeszcze naówczas nie wiedział o synu, uczucie ojcowskie dla niego nie rozbudziło się w nim jeszcze... powtarzał ciągle, że nie ma dziecka.
— No! tak! ale późniéj wszystko to Pan Bóg szczęśliwie przemienił...
— A! ty nic nie wiesz.... to rzecz okropna!
Żółtowski czekał, ocierając pot z czoła.
— On wówczas zrobił testament jakiś, dodała hrabina po cichu: i złożył go w moje ręce....
— Kiedy?
— Za pierwszą bytnością jeszcze.
— I nie odebrał go potém?
— Nie! wszyscy zapomnieliśmy o nim!
Żółtowski począł żywo trząść głową.
— Testament! jest testament!
— Złożony u mnie, powiadam ci! u mnie!
I pobiegłszy do szkatułki, hrabina wyjęła z niéj papier obwarowany pieczęciami.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jasełka Cz.1.djvu/363
Ta strona została uwierzytelniona.
357
JASEŁKA.