bo jeden miał ułogę i kulał silnie, a żaden od dawna daléj dwóch mil nie chodził; gdy przez drzwi boczne wyszedł pan Herman — wszystko co żyło w domu i na folwarku wysypało się z zakątów: parobcy, stróże, ekonom, nawet panna Petronella, zasłaniając twarz od wiatru wiosennego... i ugruppowali się malowniczo w pewném oddaleniu.
Herman rzuciwszy okiem, ruszył potężnie ramionami z niecierpliwości, i zawołał:
— Zdaje mi się, że mnie już na cmentarz prowadzą. Słuchajno, Lacyno! żebyś mi rano wstawał! żebym wszystko zastał w porządku! Choć mnie tu nie ma, ale oko moje zostanie: będę wiedział o wszystkiém...
I tak żółty koczyk długo ścigany oczyma, gdyż jedno koło nie zupełnie szło w koléj, co wszystkich niepokoiło, ruszył przez miasteczko, gdzie na niego dużo jeszcze po drodze ciekawych oczekiwało, i daléj w drogę ku Pińskowi.
Jak Herman dwa dni jechał i na popasach, i na noclegu musiał cierpliwie słuchać gderania Pawła; jak z trudnością dobrano mu dom w Pińsku, w którymby nie było ani wilgoci, ani przewiewu, ani swędu, ani hałasu; jak Paweł w tym względzie był drobnostkowy do śmieszności, a im pilniéj baczył, by panu było wygodnie, tém pan Herman sprzeciwiając mu się, mniéj zdawał dbać o to: pominąć musimy.
Paweł, jakkolwiek nie ciekawy, rad był przecię wiedzieć, co go sprowadziło do Pińska; ale mu trudno było dośledzić.