Ale nie było odpowiedzi. Szczęście wydało mu się jak Janus — dwutwarzne.
Jeszcze spokojnie przesiadywał w Robowie Jerzy, układając się o dzierżawę, na któréj wypuszczenie oczekiwał, gdy jednego poranku dano mu znać, że jakąś chłopską furką przybyły jegomość z bardzo pilnym interesem, koniecznie się z nim widzieć domaga.
W istocie, w pierwszym pokoju od kwadransa stał już ów gość w wyszarzanym wice-mundurze i łapciach, z różową twarzą i wielce poważną fizyognomią, wsparty na kiju nie bez fantazyi, upominając się o jw. hrabiego Jerzego Górę.
Strój przybysza niezwyczajny, szczególniéj te łapcie na nogach, jakkolwiek eleganckie, ale nie dosyć do munduru stosowne, pewne oznaki niewstrzemięźliwości na obliczu opryszczoném i trochę podpuchłém, sprawiały, ze ludzie na niego dosyć krzywo patrzali, a Maciek chłopak od kredensu, zostawiwszy go sam na sam w pokoju z resztkami śniadania, srebrne sztućce instynktowo zaraz posprzątał.
Przybyły, czy to nie odgadł nieufności chłopaka, czy zdjęcie śniadania przykre na nim czyniło wrażenie, za buteleczką wódki powiódł okiem pełném macierzyńskiéj troskliwości, i wstrzymał Maćka w zapędzie.
— Panie N... N... jak waszeci imię?
— Maciek.
— Panie Maciek... możeby się nie śpieszyć z uprzątaniem, bo mam niepłonną nadzieję, że mi dacie coś przekąsić, a będziesz się asindziéj darmo na nowo fatygował.
Maciek z powodu téj interpellacyi gorzéj jeszcze