tchnął, znalazłszy się w ulicy. Chwedko prowadził za nim kozę, i tak oba w milczeniu skierowali się ku obalonéj karczmie.
W drodze tylko Jermoła wciąż mruczał do siebie:
— Dlaczego nie mam sobie dać rady? Ja to rozumiem: staréj kozaczysze zachciało się dziecka; ale ja go nie dam: oniby o niém starania nie mieli... Nie święci garnki lepią: ja je sam wyhoduję, będę miał syna, będę miał syna! — powtarzał z dumą i radością.
— Chwedku kochanie! pilnuj kozy, dam ci złotówkę, boś mi poczciwie pomagał. Bóg ci zapłać!
Tak z ostrożnością postępując pociemku doszli nareszcie do gospody, drzwi otworzyli powoli. Dziecko drzémiące na własném łóżku położył Jermoła i ognia rozpalił, a że Chwedkowi pilno było do dereszowatéj klaczy, która cały jego składała majątek: dał mu zaraz złotówkę, uściskał i odprawił, pozostając sam jeden w swéj ciupce z kozą i dziécięciem.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jermoła.djvu/104
Ta strona została uwierzytelniona.