cichą, pokorną, milczącą, powolną; widywano zawsze o jednéj godzinie około staréj karczmy, słyszano od niego niemal jedne powtarzane słowa. Z spuszczoną głową, zgarbiony, o kiju, chodził ku dworowi, ku rzece, nosił sobie chrust i drewka, uprawiał trochę tytuniu i warzywa w ogródku, czasem na progu w piękne wieczory odmawiał pacierze, a po kilka miesięcy niekiedy na wsi nie bywał, gdy go siedzenie uparte napadło. W karczmie saméj nogą nie postał; na wesela, chrzciny i pogrzeby nie uczęszczał, proszony zaś przyszedłszy, co najprędzéj uciekał do swojéj nory, w któréj życie tulił okryte jakąś tajemnicą.
Prócz chaty kozaczychy, z którą go dawne stosunki i potrzeba pomocy łączyła, bo tam po części go karmiono, opierano i oszywano, nigdzie zresztą w gościnę nie poszedł. Mawiano téż o nim, że mruk i dziki; choć poznawszy go bliżéj mało kto nie miał dlań przyjemnego słowa. Pod tą bowiem pokrywą niepoczesną serce było złote, serce, jakie się częściéj niż sądzą uprzedzeni wyradza u prostego ludu.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jermoła.djvu/116
Ta strona została uwierzytelniona.