Ostatni potomek małyczkowskiego garncarnstwa bardzo był zszedł nizko w swéj sztuce: napijał się, rozwłóczył, o glinę nie dbał, ladajako lepił. Garnki jego nie miały dźwięku, czarne były i pękały tak łatwo, że ich we wsi już nie kupowano, chyba w ostatniéj potrzebie. Ale i ta lichota przecież odbyt miała, a stary Prokop i za majętnego uchodził, i niczego sobie nie żałował: słoninę jadł, wódką popijał, kożuch nosił wyszywany z siwym kołnierzem, opończę z kapturem, czapkę czarną baranią wysoką jak u dobrodzieja... Syna nie miał, córkę tylko jedynaczkę, wydaną za najlepszego we wsi gospodarza, któréj taki dał posag, że ludzie wierzyć nie chcieli: bydło, konie, trzy bodnie odzieży i rubli całą czapkę. Wiedział o tém wszystkiém Jermoła, bo i dawniéj i teraz dwór popielnicki z małyczkowskim, a wieś z wioską częste miewali stosunki: myśl staréj kozaczychy zajechała mu furą w głowę. Nie chciał się z nią jednak wydać zrazu, żeby nie narobić śmiechu, i jak zwykle wieśniacy, udał inną potrzebę, zawróciwszy się do dworu.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jermoła.djvu/146
Ta strona została uwierzytelniona.